środa, sierpnia 19, 2009

Drogi motyw.


Najlepsza kawa i lody w Niszu, dzięki Marcinowi Be, spotkanemu tam przypadkiem. (stary radziecki aparat Zorki4)

Bałkański koncert na bazarze w Niszu, Serbia. (aparat Zorki4)

Sarajelove. (Zorki4)

"Obywatel świata" zawsze brzmiał mi obco i sztucznie. "Światowiec"? "Europejczyk"? Nigdy nie zazdrościłam komuś, kto miał to wstawione w rubryce obok nazwiska. Jako dziecko podkochiwałam się w Włóczykiju, a kiedy poznałam prawdziwych obieżyświatów-nomadów, którzy podróżują bez przerwy od kilku lat, skrycie im trochę zazdrościłam. A jednocześnie zawsze otwarcie cieszyłam się, że potrafię określić swoje korzenie, krąg kulturowy i przede wszystkim - bazę.
Z drugiej strony reprezentantka polskości ze mnie kiepska. Wódki specjalnie nie lubię, a gdy obcokrajowcy chwalą się, że potrafią powiedzieć po polsku 'kurwa', 'na zdrowie' albo 'jak się masz kochanie', jestem zwyczajnie zażenowana. Nie prężę się bezwarunkową dumą na nazwisko Lech Wałęsa i nie należę do pokolenia JP2, tak samo jak nie wzruszam się na pochodach reprezentacyjnych wojska polskiego.

Polskość łapie wtedy kiedy nic innego nie pomaga lub gdy się o niej zapomni. Był taki czas, jeszcze w Stambule, że wisiało nade mną fatum - dramatyczne przeprowadzki, puste kieszenie, ukradzione złudzenia i strata wiary w ludzi.
Siedzenie w ciemnej kinowej sali zawsze było receptą na problemy i wtedy też pomógł Istanbul Film Festival. Jednego seansu nie zapomnę nigdy. Film "Somers Town" i jego ciepła historia z przedmieść Londynu o przyjaźni angielsko-polskiej i miłości rodzicielskiej z polskim wątkiem robotniczym w tle. Z ekranu dużo polskich słów, również tych zbyt polskich. Byłam pewnie jedyną osobą na sali, która rozumiała te polskie podchmielone niuanse, nieśmiałą polskość w twardym akcencie i zapewne jedyną osobą, która przeryczała cały seans filmu, który był na wskroś wesoły i optymistyczny.

Najcudowniejsze w podróżach są niespodzianki. Choćby to, że tuż za granicą bułgarską w Serbii głodni nie mogliśmy złapać żadnego stopa i podjechał starszy pan na rowerze z siatkami pełnymi jedzenia, reklamując się: Mini Market! A chwilę później, kiedy już zrezygnowani rozbijaliśmy w polu namiot, podjechała nagle ciężarówka z krzyczącym tureckim kierowcą: Całą Bułgarię was śledziłem i zastanawiałem kiedy będę mógł w końcu zgarnąć!
W mieście Nisz w Serbii spotkałam znajomego z uczelni niewidzianego od ok. 2 lat - wprowadził się tam na dłużej 3 dni wcześniej. Nagle mamy towarzystwo, prysznic i kto by pomyślał, że będziemy brać udział w przygotowaniach do domówki w Niszu?
Czarnogóra powaliła. Zrobiła wrażenie jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Podobnie jak Bośnia&Herzegowina, która niesamowicie też zafascynowała.
W nocnym pociągu Belgrad-Budapeszt spotykamy w przedziale muzyka z Izraela, który jedzie do Berlina na trasę koncertową zorganizowaną mu przez jedną z Couchsurferek. Nie muszę mówić, że okazało się, że znamy te same osoby. Takich historii jest setki. Choć są możliwe, to przecież nieprawdopodobne. I racjonalnie każą przestać wierzyć w przypadki.
Z Budapesztu miał być już oficjalny pociągowy odcinek Budapeszt-Kraków, a później już do korzeni na Podkarpacie. Zaskakująco, pociąg z Budapesztu zlikwidowany. Więc co? Autostop do końca!

Kotor, Czarnogóra.


Ostatnie zdjęcie na kliszy z aparatu Zorki4. Arbuzy przy węgiersko-słowackiej granicy.

Droga jest pełna niespodzianek, uświadamia też co jest najdroższe.
Kiedy jeszcze w kwietniu zasypiałam w Diyarbakir na Wschodzie Turcji, poleciały mi drugi raz łzy z polskości. Nasz gospodarz z Couchsurfingu najpierw włączył krótki film, mówiąc: Polska jest rajem. Na ekranie kamera szła przez gęsty, zielony las, rejestrując śpiew ptaków.
Później Eray włączył muzykę. Stare kobiety z Lubelszczyzny zaczęły śpiewać "Za bujne bory za bujne lasy" i o tym, że Jasiu poznał Marysię i że żniwa się zaczęły. No i gdzież tu ryczeć po usłyszeniu zawodzeń starych bab. To właśnie takie płakanie, którego obywatel świata nie zrozumie. I płakanie i łzy po polsku muszą mieć choćby 'ł'. Lulu dzicie lulu, wyły baby.

niedziela, sierpnia 16, 2009

Tam gdzie sułtan piechotą chodzi.

Sufit jednej z 68 toalet sułtana Abdulmecida w Pałacu Dolmabahçe, Istanbul, kwiecień 2009.

Ubikacja w mieszkaniu prywatnym, Diyarbakir, Wschód Turcji, kwiecień 2009.

Tuż za polską granicą, ale już na Białorusi. Lato 2007

U naszych gospodarzy w Mongolii. Wyprawa wakacyjna 2007.

Różne są podziały na mapach Europy i świata. Geograficzne, polityczne, demograficzne, przynależności do organizacji międzynarodowych... Ale czy ktoś zrobił kiedyś mapę świata według rodzaju toalet? Nie znalazłam.

Sprawa tak błaha, a tak ważna. Każdy, kto podróżuje ma jakąś toaletową historię, od przerażających po zabawne. Fizjologia ma zawsze duże znaczenie, a w drodze jeszcze większe. Współtowarzysze podróży nawet jeśli nie zaczną o tym mówić (niektórzy twierdzą, że rozpoczęcie rozmów na 'te' tematy jest dowodem na integrację grupy), to szybko, chcąc nie chcąc, poznają się wzajemnie dość dogłębnie od fizjologiczno-fizycznej strony.
"O, w końcu normalna toaleta!" - woła niejeden turysta z naszej części świata na widok McDonalda w krajach prawdziwej Europy Wschodniej (czyli na prawo od Polski), Bałkanów, Bliskiego Wschodu, Kaukazu czy Azji Południowo-Wschodniej. Podczas jednej z pierwszych większych wypraw na Krym w 2005 r. na 'macowych', 'normalnych' toaletach zobaczyliśmy ślady butów. No jak to tak można? Dzikie kraje! Nienormalne niczym jedzenie posiłku pałeczkami.

Szafowanie słowami związanymi z normalnością, mądrością, zdrowiem psychicznym czy higieną mamy we krwi. Ile razy ktoś obraźliwie mówi o mniej inteligentnych 'ciemni' albo 'ciemnota', co ma swoją etymologię nie tylko w 'ciemnym' średniowieczu, ale wielu kojarzy się też z narodami o ciemniejszej karnacji? Nie mówię już o nazywaniu np. narodów z krajów Bliskiego Wschodu 'brudasami'. Daleko jesteśmy w tym poza normalnością, cokolwiek ona znaczy w danym kręgu kulturowym.
Higiena to drażliwa sprawa, ale dla chociażby Arabów czy Turków bardzo oczywista - nigdzie nie spotkałam się z taką troską o czystość, dezynfekcję czy porządek w sferze prywatnej.
W czasie gdy średniowiecze promowało tezy, że woda jest szkodliwa dla zdrowia (św. Hieronim głosił, że mycie ciała jest profanacją chrztu), łaźnie i toalety, również jako miejsca spotkań, były normą w innych częściach świata. Kiedy słynny podróżnik Marco Polo dotarł do Japonii, zaproszony został wraz z towarzyszami do łaźni. Dzielny odkrywca doszedł do wniosku, że skośnoocy gospodarze dybią w ten sposób na jego życie.

Jude Law i Ewan McGregor w obiektywie Lorenzo Agiusa prezentują socjalizację w toalecie w zachodnim stylu, odmienną od tej tradycyjnej wschodniej.

Zresztą ubikacja siedzona (od razu ze spłuczką i porządnym siedziskiem) została wymyślona też przez dziki kraj, czyli Chiny, i to jeszcze 2000 lat temu - Europie przyszło czekać na ten wynalazek kolejne 400 lat, a powszechne stosowanie 'cywilizowanej' toalety na starym kontynencie to dopiero XIX wiek.
W Polsce mieliśmy generała i lekarza Felicjana Sławoja-Składowskiego, który przed II wojną światową nauczał Polaków, że trzeba załatwiać potrzeby nie za stodołą, a w klozecie. Od niego wzięły się "sławojki", czyli drewniane wychodki, które gdzieniegdzie można jeszcze spotkać na polskiej wsi. Ale to, że nasz generał rozpropagował ideę dziury w ziemi w innych krajach, należy schować między bajki. Toaleta kucana rozwijała się w wielu krajach inaczej i przybierała różne formy - współcześnie może zaskakiwać rozwiązaniami technologicznymi i designem. I wiele krajów ma w historii osobę, która przekonywała o wyższości 'kucanki' nad 'nowoczesną' toaletą. Nieważne kto to wymyślił, ważne, że miał rację. I chodzi tu o zdrowie, szlachetne zdrowie, panie i panowie.
Chorobom jelita grubego, jak choćby rakowi czy hemoroidom, łatwiej zapobiec kucając, a nie siedząc. Do tego można wyćwiczyć mięśnie, zaoszczędzić czas, a w miejscach publicznych zapobiec dotykaniu czegokolwiek pełnego bakterii. Utrzymanie czystości w toaletach publicznych jest oczywiście wielkim problemem w krajach rozwijających się (i nie tylko), a o poprawę warunków walczy na przykład World Toilet Organization. Jednak wymaganie od "ludów zacofanych" zmiany pozycji organicznych i naturalnych na nasze "rozwinięte", nie idzie z rozsądkiem.
Rozwój nie zawsze oznacza poprawę i tu nasz oświecony, nowoczesny, czysty, normalny świat doskonale to udowadnia. A do tego pokazuje, że pozycja państwa decyduje często o naszych pozycjach bardzo intymnych, schowanych za zamkniętymi drzwiami.

piątek, sierpnia 14, 2009

Człowiek strzela, a Allah kule nosi.

Miasto Mostar - nowe i stare.


Bardzo łatwo można było zostać kowbojem-bohaterem w Jugosławii. Para jeansów i buty w szpic generalnie załatwiały sprawę. A jak do tego jadło się banana, prawdziwy John Wayne mógł się schować. Już wcześniej Stalin, przerażony wizją podbicia Wschodu przez agentów Dzikiego Zachodu, zlecił zabić Johna Wayne'a, aktorską legendę westernów. Morderców schwytano i był to powód Rosjan do wyparcia się próby zbrodni. No bo jak to, przecież w Rosji wszystko jest najlepsze: gimnastyczki, rakiety kosmiczne, jak i seryjni mordercy - którzy nigdy nie daliby się złapać na gorącym uczynku.

We wszystkich krajach z wpływem sowieckiej dyktatury pożądanie wszystkiego co z Ameryki było na równi z oficjalną krytyką zachodniego świata. I na równi ze współczesnym rozczarowaniem kapitalizmem i tęsknotą za czasami Tito.
-To jest jakiś absurd. Wszyscy chcą z powrotem czasów kiedy nic nie mieli. A wiesz czemu tęsknią? Bo teraz są starzy, a każdy tęskni za młodością - mówi Goran, jeden z naszych kierowców na drogach Bośni i Hercegowiny. Sam jest już na powojennej, żołnierskiej emeryturze (walczył w armii chorwackiej), ale niekoniecznie zaśpiewałby "Wesołe jest życie staruszka" (choć wybucha śmiechem co minutę), bo... ma niespełna czterdzieści lat. Poznajemy go w drodze do Sarajewa po odbiór kupionej przez internet deski windsurfingowej. Jak na emeryta ma całkiem wesoło, choć w Bośni jest wystarczająco dużo problemów żeby banan na twarzy miał zwrot w dół. Młodzi kombatanci wojenni i mnóstwo powojennych kalek (fizycznych i psychicznych), prywatyzacja która spowodowała duże bezrobocie, a korupcja w rządzie nie zmieniona wiele od czasów Tito.
Do tego ten wciąż siedzący gdzieś w środku niepokój, wewnętrzne bomby ze zgaszonymi zapalnikami, które jednak są w pogotowiu. Bo spoglądając choćby na mapę Bośni i Hercegowiny, widzimy absurdalny i katastrofalny upadek Jugosławii - oficjalne mapy są tylko w prezentacjach unijnych, a rzeczywistych granic nie potrafią wskazać nawet Bośniacy. Bośniacy, czyli Bośniacy-Muzułmanie, Bośniacy, czyli katoliccy Chorwaci i Bośniacy-prawosławni Serbowie. W 2011 r. UE ma wpisać BiH na listę krajów kandydujących do wspólnoty. I tu już zaczynają się schody - Muzułmanie i Chorwaci nie chcą zalecanego spisu powszechnego, gdzie będzie się ich pytać o narodowość, religię i język. Natomiast bośniaccy Serbowie wręcz odwrotnie, bo chcą udowodnić, że są w BiH większością. Dużą część kraju zajmuje przecież Republika Serbska, która nie jest ani oficjalną Serbią ani Bośnią, a zaczyna się na przedmieściach Sarajewa.

Najdłużej oblężona stolica świata w latach 1992-1995 żyła z kulami od bośniackich Serbów nad głowami, dochodzącymi ze wzgórz otaczających Sarajewo. Kiedy świstały pociski, a kapitalistyczne banany razem z innymi podstawowymi środkami do życia nie docierały do mieszkańców, podaży kultury nie przestał zapewniać Sarajevo Youth Theater. Z połową obsady i dyrektorem Nerminem Tulićem, który w pierwszym roku oblężenia stracił obie nogi, nie zamknął swoich drzwi ani na chwilę. Susan Sontag wyreżyserowała tutaj w 1993 r. "Czekając na Godota" i stwierdziła, że tę sztukę Beckett stworzył jakby specjalnie dla tego miasta. Mieszkańcy Sarajewa zawsze wiedzieli co to znaczy czekać, ale zdawali sobie też sprawę, że gdy Godot przyjdzie, będzie tylko rozczarowaniem.

Centrum Sarajewa.

O Miss Sarajevo śpiewał U2 z Pavarottim. O tym, że "Here she comes/Beauty plays the clown/Here she comes/Surreal in her crown".
Stolica w końcu doczekała się wystrzałowych restauracji, bombowych ubrań na ulicach i morowej atmosfery. Nie brakuje też bananowej młodzieży, która między bajki wkłada opowieści rodziców o tęsknocie za bananami. Współczesne Sarajewo naprawdę jest miss.

Ale mimo, że miny na twarzach morowe, te w ziemi wciąż ukryte.

Nasz pierwszy kierowca w Bośni i Hercegowinie to ubrany w mundur żołnierza trzydziestolatek z poważną, choć to bardziej chodzi o smutek, miną. Z taką miną i wielkim skupieniem... rozbraja powojenne miny.
- Pod żadnym pozorem nie rozbijajcie w Bośni na dziko namiotu.
Dziennie wystarcza mu czasu na 2-3 miny. Rozbrojenie jednej zajmuje 6 godzin. On sam pozwala się rozbroić tylko swoim dzieciom, kiedy odpoczywa w domu z rodziną.
Zdezorientowani w geografii i etnicznych podziałach Bałkanów pytamy go czy jest Bośniakiem, Serbem, a może Chorwatem?
- A co za różnica - ja człowiek.
Zastrzelił nas odpowiedzią i spuściliśmy głowy z zawstydzonymi minami. Przecież Johna Wayne'a nikt nie pytał o narodowość. Kowboj jest po prostu kowbojem i każdy o tym wie, że jest bohaterem Dzikiego Zachodu.

wtorek, lipca 07, 2009

Koniec języka za przewodnika.

Jedna z głównych ulic w Belgradzie.

Chciałabym fajnie i mądrze pisać o Bałkanach, które tak samo jak fascynują, tak i wprowadzają w konsternację. Chciałabym zrozumieć historię i politykę tych przepięknych krajów, ale nie zrozumiem czegoś, czego nie rozumieją nawet jej twórcy. I chciałabym znaleźć piękne lub chociaż odpowiednie słowa żeby opisać te odczucia. Chciałabym - pisane w czasie skazanym na niedokonanie.

Tuż po przekroczeniu granicy z Serbią rozbijamy na dziko namiot niedaleko wielkiego hotelu przy autostradzie w stronę Niszu. Na pobliskim parkingu widzimy koczujących przy samochodach Turków jadących do Niemiec i to co przed mieszkaniem w Turcji mówiłoby nam: trzymać się z daleka, teraz przekonało: dobra miejscówa. Szkoda tylko, że oni wiedzieli, że trzeba się ulotnić przed świtem. Nas śpiących w najlepsze rano budzi straż hotelowa z psami i wydaje się, że bez kary się nie obejdzie. W drodze do kasy hotelowej strażnicy nie mogą nadziwić się, że jedziemy stopem z Turcji i że to dopiero początek podróży.
- десет евра је за вас много? (10 euro jest dla was dużo?)
- Mnogo.
- To 10 minut i was tu nie ma.

Na stacji benzynowej próbuję kupić wino i w głowie też jakoś tak mnogo.
- Merhaba, one rottes Wine, pażałsta!
- A skąd ty - Turcja, Niemcy, Rosja czy Irlandia? - pyta się po serbsku sprzedawca.
- Z Polski.
- To mów po polsku, dziewczyno! - śmieje się.

Po prawie roku mieszkania i podróżowania poza granicami ojczystego języka i mieszkaniem z językiem-ojczyzną schowanym gdzieś w środku, dzieje się z człowiekiem coś, co znów określę nie swoimi słowami, a królowej słowa - Herty Müller, która w "Król kłania się i zabija", pisze o tym tak:
"To nieprawda, że na wszystko istnieją słowa. Nieprawdą jest również, że myśli się w słowach. Do dziś o wielu rzeczach myślę poza słowami (...) Obszary wewnętrzne nie pokrywają się z mową, wloką człowieka tam, gdzie nie mogą przebywać słowa (...) Wiarę, że mówienie zaradzi zamętowi, znam jedynie z Zachodu. Mówienie nie uporządkuje ani życia na polu kukurydzy, ani na asfalcie (...)
Jakie są to słowa i jak szybko musiałyby odnajdywać się i wymieniać z innymi, żeby dogonić myśli? I co znaczy: dogonić? Przecież myślenie rozmawia ze sobą całkiem inaczej, niż robią to z nim słowa".

Ani Serbowie ani Bośniacy nie potrafią jeszcze mówić otwarcie o tragedii sprzed 17 lat. Jak nazwać wojnę, mordy, gwałty i zbrodnie? Brak słów. Słowa w myślach, ale gdzieś poza słowami. Za to manifestacje językowe wyrażane są nie głośno, ale bardzo widocznie - w Serbii w miejscach publicznych zamazane nazwy łacińskie, w Bośni&Herzegowinie - cyrylica.
Od kiedy Bułgaria jest w UE i bułgarski w cyrylicy jest jednym z języków urzędowych UE, dyskutuje się też nad przyszłymi banknotami euro - w ogólnym obiegu będzie najpewniej eвро, tak jak teraz jest choćby greckie ευρώ. Języki są teraz o wiele bardziej mobilne niż kiedyś. Weźmy choćby Czarnogórę, która oficjalnie, choć nielegalnie przyjęła euro - bez swoich narodowych nadruków, choć większość mieszkańców Montenegro myśli w serbskiej cyrylicy.

Bośnia&Herzegowina - zamazana serbska nazwa miasta Jablanica.

Herta Müller:
"Język macierzysty oddaje się ustom gratis i nie uczymy się go świadomie. Po prostu jest, tak bezwarunkowo jak własna skóra. I równie łatwo jak ją można go zranić, jeśli jest przez innych pogardzany, lekceważony czy zostaje wręcz wzbroniony".

Na ulicznych ścianach Belgradu słowami wyrażany jest stosunek do odłączenia się ostatniej prowincji byłej Jugosławii - Kosowa. W zeszłym roku, kiedy Kosowo ogłosiło niepodległość, na murach, sprzedawanych na ulicach czapeczkach i na ustach demonstrujących w stolicy Serbii pojawiło się hasło: "Kosowo je Serbia". Niektórzy mieszkańcy Kosowa mogli go nie zrozumieć w cyrylicy - sami w końcu mówią i myślą po albańsku.

Główny deptak w Belgradzie.

Herta Müller:
"Język macierzysty nic na tym nie traci, kiedy jego przypadkowość stanie się widoczna w oglądzie innych języków. Wręcz przeciwnie, wystawienie własnej mowy na spojrzenia obcej prowadzi do bardziej wiarygodnego związku, do niewymuszonej miłości. Nigdy nie kochałam mojego języka macierzystego, ponieważ jest lepszy, lecz dlatego, że jest bardziej swojski".

Nie ma większej wewnętrznej euforii, gdy usłyszy się po długim czasie słowa, których brakowało. Gdy jeszcze w Stambule odwiedzili mnie przyjaciele, słowa typu 'ambaras', 'dzielnia' czy 'kaczka-dziwaczka' smakowały jak kabanosy albo ptasie mleczko. I nie chodzi tu nawet o mówienie w narodowych literach - w końcu odwiedzali mnie też przyjeciele ze Szwecji czy Niemiec. Chodzi o myślenie tymi samymi słowami w języku ponad słownikami, których często nie trzeba wypowiadać głośno, a rozumie się doskonale.

Od Serbii już do końca podróży wypowiadamy prawie wyłącznie polskie słowa. Śmiesznie rozmawiało się po słowiańsku np. z muzułmańskimi Bośniakami. Coraz cieplej było też czując coraz bliżej granicę, za którą niuanse językowe schowane głęboko będą zrozumiałe. A jednocześnie rosła obawa - czy po przeżyciu tylu rzeczy to będzie wciąż ten sam język? Czy będzie zrozumiały?

Wyszło dziś jakoś tak bardzo poważanie. Ale w Serbii naprawdę dużo się gra i tańczy, a Serbki to najelegantsze i najbardziej zadbane kobiety jakie widziałam. Słowo daję. Możecie też trzymać mnie za słowo, że będzie więcej o Bośni&Herzegowinie - słowo się już rzekło.

piątek, lipca 03, 2009

Sofia, czyli disco z lat 90.

Studencki klub (naprawdę studencki) wśród akademików.

Typowe bułgarskie osiedle.


Główna stacja kolejowa w Sofii.


Wiosna, lato, jesień, zima - kożuch musi być!

Godzina 3 w nocy. Po prawie 10 miesiącach przekraczam w końcu oficjalnie granicę z Unią Europejską. Choć nie tak szybko. Tak jak w krajach Bliskiego Wschodu przez sprawdzanie dokumentów czeka się długo na granicy, tak tu kierowca wyrzuca wszystkich zaspanych pasażerów z autobusu krzycząc: Pół godziny na zakupy w duty free!
Z dwóch kwadransów robi się pięć, bo jak tu tak szybko ogarnąć takie wielkie dwupiętrowe centrum handlowe, zjeść w KFC i kupić karton papierosów? Ale w końcu granica przekroczona, ta wytrzymałości też.

Do Sofii jadę bez oczekiwań i planu co dalej. Ostatnie dni w Stambule raczej samotnie żegnałam się z miastem, tak jak witałam się z nim rok wcześniej. Przed wyjazdem trzeba było pomachać wracającym do prawdziwych domów znajomym, a miasto bez Ludzi to jak mieszkanie bez mebli. Wyjeżdżam bez łez, za to pełna historii i lekcji, które ciężko będzie przekazać dalej, ciężko będzie mi samej w nie uwierzyć. Ze Stambułem czeka mnie teraz na związek na odległość, który czasem wprowadza do relacji świeżości i docenienie siebie nawzajem.

Do Sofii jechałam sama, na miejscu mój statut szybko się zmienił. Przypadek chciał, że zastałam tam Bigosa, który też wracał ze Stambułu. Nie namyślając się długo oddaliśmy nadmiar bagażu kierowcom autobusu do Warszawy (ciężko zmieścić cały rok do jednego plecaka) i nakreśliliśmy wspólny cel: do Polski, ale bardzo naokoło - po nowe.

Sofia znaczy mądrość. Jednak stolica Bułgarii pokazała się ze strony swoich blokowisk, za taniego alkoholu i studenckich klubów, które między blokami i z za tanim alkoholem. Nalejcie wódki, utopmy smutki!

Pierwszą piosenką, którą usłyszeliśmy w klubie była Nana - "I'm so lonely"

Sylwester 2007 - na ulicy w stolicy tłumy ludzi i Nowy Rok jest szczególnie nowy dla Bułgarii - razem z Rumunią, nie bez kontrowersji, dołącza do Unii Europejskiej. Światła oświetlają cerkiew, meczet i synagogę w centrum miasta, entuzjazm, choć nie bez obaw, słychać do białego rana. Kilka minut przed północą zamknięto dwie z czterech działających elektrowni atomowych - jeden z warunków postawionych przez Unię.
Tym samym Bułgarzy wybrali tak naprawdę nową, europejską drogę. Geograficznie od zawsze na Bałkanach, politycznie i historycznie między sowiecką Rosją, konfliktowymi Bałkanami a nielubianą Turcją, kulturowo z mieszanką Bułgarów, mniejszości tureckiej (ok 10%) i romskiej (ok. 7%). Młodzi uczą się języków, wyjeżdżają na zagraniczne stypendia, a na ulicach pojawiają się jak grzyby po deszczu markowe sklepy i domy handlowe. Ale Krystian, który oprowadza nas po mieście śmieje się: Wiecie, na Sylwestra ludzie z okien bloków strzelają tu często z kałaszów!

Druga piosenka: Mr President - Coco Jambo

Od 2001, już drugą kadencję Bułgarią kieruje Georgi Parvanov, euroentuzjasta. Mimo np. oskarżeń o wcześniejszą kolaborację z komunistycznymi służbami specjalnymi czy konszachty jego socjalistycznej partii z Saddamem Husseinem, dla Bułgarów jest największym gwarantem stabilności.

W weekend, który spędziłam w Sofii odbywały się wybory do parlamentu. Wygrał Boiko Borisov ze swoją centoroprawicową partią GERB. Nowy premier może pochwalić się czarnym pasem w karate i trenowaniem reprezentacji Bułgarii oraz rozpoczęciem kariery jako strażak za czasów komunizmu. Po transformacji założył prywatną firmę ochroniarską i tak trafił za plecy dyktatora Todora Zhivkova czy też później wypędzonego króla Simeona Saxe-Coburg-Gotha.
Nowy premier-karateka wygrał z programem skupienia się na likwidacji korupcji, wsadzenia do więzienia oszustów i szefów mafii.
Bułgarzy przed wyborami narzekali jednak: nie ma na kogo głosować, wszystko mafia.

Trzecia piosenka: Coolio "Gangsta's Paradise"
DJ-wodzirej w środku piosenki wstrzymuje muzykę. Tłum złożony głównie z dziewczyn ubranych na karnawał milenijny albo okrągłą rocznicę urodzin króliczka Playboya, krzyczy: Power and the money, money and the power!


Poprzedni socjalistyczny rząd Sergieja Stanisheva doprowadził do całkowitego pogrążenia kraju w korupcji, zorganizowanej przestępczości i największej kary w historii UE - zatrzymania całości dotacji unijnych - dopóki problemy nie zostaną rozwiązane.

Piosenka czwarta: Hddaway "What is love?" (Baby don't hurt me)


Paradoksalnie, po zamrożeniu pieniędzy unijnych, Bułgarzy zaufali UE jeszcze mocniej. Badanie Eurobarometru pokazło, że 75% Bułgarów ufa Unii Europejskiej, a 80% nie ufa rządzowi. Sam prezydent przyznał, że zatrzymanie środków było dobrą decyzją, choć kraj ich potrzebuje jak żaden inny w Europie.
I co to pokazuje? Że rząd to jedno, społeczeństwo to drugie, a jeszcze jedną stronę tworzy... turystyka i turyści.

Piosenka piątka: Los del Rio - Macarena

Turystyka w Bułgarii to przykład kopciuszka już żyjącego szczęśliwie z księciem i dolewającego oliwy w 15% do PKB. Wybrzeże Morza Czarnego pełne luksusowych hoteli, śpiących w nich Anglików, Niemców i Polaków. Inwestorzy robią swoje i postsowieckie drapacze chmur to nad morzem teraz bardziej atrakcja turystyczna niż szara rzeczywistość.

Szósta piosenka: Dr Alban "It's my life"

Bułgaria to kraj z najtańszymi cenami żywności w Unii Eurpejskiej. Pół litra wódki Flirt kosztuje w sklepie ok. 15 zł, piwo 2 zł, chleb 1,50 zł. Inflacja ponad 7%. PKB per capita to tylko 33% średniej unijnej, choć biją nas wskaźnikiem bezrobocia - 6,5%. Bułgarki mają jedne z najdłuższych nóg w Europie, a Bułgarzy najbardziej wyszpicowane buty.

Siódma piosenka: Wham - Wake me up before you go-go

Niełatwo obudzić się po dyskotece, szczególnie tej z lat 90.

Ostatnie co usłyszałam na dyskotece to: No Mercy "Where do you go?"

Rano na kartonie pojawił się napis nabazgrany niebieskim flamastrem "Serbia" i ruszyliśmy tam, gdzie w latach 90. była jeszcze wojna, a dziś się dużo tańczy.

sobota, czerwca 27, 2009

Mam chusteczkę haftowaną...


Bardziej liberalna wersja chadoru, z odsłoniętą twarzą.

Fitness na świeżym powietrzu w Stambule.

Na karuzeli w Sarajewie, Bośnia i Herzegowina.

Głowa mała ile kawałek materiału może wywołać zamieszania. Szczególnie, że ma związek z głową. W krajach, gdzie religia ma duże znaczenie, a demokracja mniejsze, symbolizm odgrywa dużą rolę. W Iranie, gdzie po rewolucji 1979 zabroniono noszenia krawatu jako symbolu znienawidzonego Zachodu, dziś jego noszenie daje przekaz: jestem nowoczesny, wykształcony i chcę zmian. Iranki na taki bezpośredni komunikat poprzez ściągnięcie chust pozwolić sobie nie mogą - za gołą głowę mogą zapłacić wysoką cenę.
Kiedy w Stambule stałam w kolejce do oddania biletów na odwołany koncert Depeche Mode poznałam parę Rosjan, którzy jeżdżą za zespołem po całej Europie. Nie tylko zresztą oni. Opowiedzieli mi o dziewczynie z Iranu, którą spotykają na koncertach - zawsze ubraną w skórzaną czarną mini i buty na wysokich obcasach.
Odwracam się i widzę w kolejce za mną dwie Turczynki w chustach - one nie muszą zakrywać głów, a robią to coraz częściej. O co w tym wszystkim chodzi?

Na początku lat 80. na ulicach Stambułu ze świecą można było szukać kobiet, które zewnętrznie manifestowały religię. W latach 30. ojciec narodu Ataturk zrównał kobiety z mężczyznami (w teorii) i wręcz zakazał im noszenia chust. Oddzielił państwo od religii i na czele obrony świeckości kraju do tej pory czuwa armia. Sekularyzm jest to najważniejsza wartość tureckiego państwa i podważyć jej nie można. W 1935 r. kobiety dostały prawo wyborcze i od tej pory zaczęły bardziej czynnie uczestniczyć w życiu społecznym i zawodowym.

Już wtedy Ataturk wiedział, że skojarzenia z chustą na 'naszym' Zachodzie są dość jednoznaczne - uciskane kobiety, ekstremizm religijny i terroryzm.
Ale zaraz, zaraz... niech podniesie rękę ten, który nie ma/miał babci/cioci/sąsiadki na wsi noszącej chustę na głowie. Nie nazwałabym ich uciskanymi, z pojęciem terrorystek, nawet puszczając oko, też bym uważała.
A pamiętacie Jackie Kennedy ubierającą chustę na specjalne okazje? To nic innego, tylko mantilla, tradycyjne katolickie nakrycie głów kobiet. Nie mówiąc już o inspiracjach religią i kulturą w wielkiej modzie. Po wystąpieniu Kate Most w srebrnym turbanie inspirowanym kulturą sikhów na gali Costum Institue w maju tego roku, ten gadżet na głowie stał się hitem.
Jako ciekawostkę polecam odwiedzić strony poświęcone modzie islamskiej, np. tu, tu czy tu.

Jackie Kennedy z siostrą Lee Radziwił na pogrzebie męża. Fot. Robert Lebeck, www.artnet.com

Burcu, która śledzi na bieżąco wybiegi i ma całe plecy pokryte tatuażami, przekazuje mi w swojej restauracji w bogatej stambulskiej dzielnicy Moda swój 'nowoczesny' punkt widzenia:
- Te kobiety zabierają mi wolność, nie pozwalają czuć się swobodnie. Na uniwersytecie nawet mimo zakazu noszenia chust upolityczniają kampusy. Nie po to Ataturk walczył o nowoczesny kraj żebym czuła się jak prostytutka we własnym kraju tylko dlatego, że pokazuję włosy!

Szkoda byłoby chować piękne, błyszczące loki Burcu. Jednak dla wielu tureckich dziewczyn jest ona przedstawicielką złego, zepsutego Zachodu, z którym walczą. Wzrost liczby zakrytych kobiet jest fenomenem miejskim, a młode dziewczyny noszą najczęściej inne chusty od swoich babć. Tradycyjne kobiety noszą nakrycie głowy nazywane başörtü, które można mniej więcej porównać do naszych wiejskich chust. One też nie są politycznie zaangażowane i ich chusty są "przed-ataturkowe" a nie "przeciw-ataturkowe". Natomiast młode dziewczyny noszą najczęciej türbany (nie mylić z tymi hinduskimi), które są ciasno uwiązane wokół głowy i zakrywają też kark i szyję. Ta grupa jest bardziej aktywna i społecznie i politycznie, a wśród nich są też "turbaned feminists", których hasło przewodnie to "osobowość, a nie seksualność" i w paradzie równości raczej nie wzięłyby udziału... Przeciwnicy islamizacji Turcji mówią nawet o tym, że rząd płaci dziewczynom za noszenie turbanów, choć ile w tym prawdy - sam jeden Ataturk wie obserwując Turcję z góry swoimi niebieskimi oczami.

Zwolennicy chust: To przeciw demokracji i równouprawnieniu!
Przeciwnicy: Wy ograniczacie naszą wolność!

Zwolennicy: W Stanach każdy może nosić na uniwersytecie co chce!
Przeciwnicy: Tam nie ma polityki na uczelniach, a w demokratycznej Francji też jest zakaz!

Zwolennicy: To nasz wybór i styl życia! Czy ktoś zakazał punkom nosić irokeza?
Przeciwnicy: To wybór polityczny! I często kobiety stają w rodzinach przed wyborem, ale tak naprawdę są bez wyboru!

Zwolennicy: To tylko kawałek materiału!
Przeciwnicy: A za nim pójdą kolejne rządania! Specjalne lekcje uwzględniające muzułmański punkt widzenia w nauczaniu historii, oddzielne pomieszczenia dla kobiet i mężczyzn...

I tak dalej i tak dalej.

Dziewczyna w stołówce na kampusie Uniwersytetu Marmara próbuje ominąć zakaz noszenia chusty poprzez noszenie czapki, mimo że za oknem gorący czerwiec. Wiele dziewczyn nosi też peruki.

Bo tak naprawdę w całej dyskusji o chuście w Turcji wcale nie chodzi o religię. To konflikt między Wschodem a Zachodem, wpływową laicką klasą średnią a tradycyjnymi Turkami z korzeniami we Wschodniej Anatalii (którzy są większością społeczeństwa) czy sekularyzmem a demokracją. Mimo że 59% Turków określa się jako 'bardzo religijni' albo 'ekstremalnie religijni', a 2/3 z 1500 badanych kobiet z różnych rejonów Turcji, potwierdza, że zakrywa głowę wychodząc z domu.* O co więc tyle hałasu? Czy nie można by znieść zakazu noszenia chusty na uniwersytetach wprowadzonego w 1984 r., szczególnie jeśli nieprzerwanie od 2002 r. rządzi w Turcji islamska partia AKP? Nie w Turcji. Tu armia i sądy broniące praw wprowadzonych przez Ataturka prędzej zrobią przewrót państwowy niż pozwolą na działanie przeciw laickości państwa.

Chusta na festiwalu Efes Pilsen One Love. Istanbul, czerwiec 2009.

Pewnego popołudnia ktoś na ulicy krzyczy moje imię. Zakryta dziewczyna, jakaś taka znajoma twarz... W końcu poznaję - mamy razem zajęcia, ale przed wyjściem z Uniwersytetu ona, jak wiele innych dziewczyn, w specjalnie zamykanym pomieszczeniu zasłania włosy. Po jakimś czasie w końcu odważam się porozmawiać z nią o tym, choć ciężko jest rozmawiać tak różnym światom. Okazuje się, że w jej przypadku chusta to bardziej tradycja, potwierdzona buntem przeciw ograniczaniu jej wolności przez politykę. Ja, trochę z przekory, mówię, że przecież bez sensu jest zmienianie symbolu religijnego na polityczny, że mocne makijaże nie potwierdzają ich skromności, że noszenie burki** to całkowite ograniczenie komunikacji ze światem zewnętrznym... Nasrin w końcu nie wytrzymuje:
-Sama narzekałaś, że tureckie słońce rozjaśniło ci włosy z rudych na blond!

Cóż zostało, jak tylko się uśmiechnąć.


*A.Carkoglu, B.Toprak, Religion, Society and Politics in a Changing Turkey, The Turkish Economic and Social Studies Fundation, Istanbul 2006

**Strój zakrywający całe ciało, w tym również oczy, które są zakryte siatką umożliwiającą widzenie.

środa, czerwca 17, 2009

Sultanbeyli




Gulşen chodzi do 7f. Mieszka w Stambule, ale nigdy nie była na Taksimie czy w Błękitnym Meczecie. Dla niej Stambuł to Sultanbeyli, wschodnia dzielnica azjatyckiej strony miasta, do której szybkim minibusem poza szczytem jedzie się godzinę z portu w Azji. Jeszcze kilka lat temu Sultanbeyli było oddzielnym miasteczkiem, teraz jak wiele innych takich dzielnic, częścią aglomeracji Stambułu.

Gecekondu po turecku oznacza "osiedlenie w nocy" i jest nazwą typu domów, których w Turcji od zatrzęsienia, budowanych szybko i bez pozwolenia, symbolicznie w nocy. Luki w prawie na to pozwalają i tak też zaczęło się rozrastać Sultanbeyli. Teraz jest ładny deptak, centrum sportu i sprzedaż lodów na każdym rogu.

Gulşen lubi matematykę, sport i nauki społeczne. W jej klasie jest ok. 50 uczniów, a jednym z jej nauczycieli Lukas, mój znajomy, który zaprosił kilkunastu studentów fotografii z Niemiec do swojej szkoły, aby spędzić z uczniami dzień w dzielnicy komunikując się przez obiektyw. Mam szczęście być z nimi.

Gulşen już kończy podstawówkę, jest wyraźnie bardziej dojrzała od innych dzieci. Poważna mina, na zdjęciu nie uśmiechnęła się ani razu. Mieszka razem z rodzicami i 2 rodzeństwa w suterenie niedokończonego domu. Mieszkanie jest ładne, kolorowe, bardzo zadbane, Gulşen ma swój pokój, bez okna. Mamy nie ma w domu, jest w pracy w szwalni. Zarabia 300 lir miesięcznie (ok 600 zł). Tata jest budowlańcem, też wraca późno. Zarabia 600 lir na miesiąc. Rodzina Gulşen jest całkiem dobrze sytuowana.
Dziewczynka przebiera szybko mundurek po szkole i idziemy odkrywać miasto.

-Chcesz nosić chustę w przyszłości? - pytam.
-Ale ja noszę...
-To dlaczego teraz nie ubrałaś?
Cisza.


Gulşen chce być w przyszłości nauczycielką nauk społecznych. W Turcji to przedmiot przedstawiający życie Ataturka i turecki patriotyzm (czyt.nacjonalizm).
Część dzieci z podstawówki z Sultanbeyli pójdzie do liceum, ale jeśli 3 osoby z całej szkoły dotrą na studia, będą szczęściarzami.

-Chcesz w przyszłości mieszkać tu gdzie teraz? - pytam Gulşen.
-Tak, ja kocham Sultanbeyli, tu jest ładnie i wszystko co potrzeba.


Szkoła Gulşen.


-Jesteś muzułmanką? - pytają mnie dzieciaki.
-Nie - odpowiadam.
-Buuuuuuu - wszyscy krzyczą.
-Której drużynie kibicujesz?
-Yyyy...Besiktas

-Buuuuuuuuuuu, powinnaś Fenerbahce! - rozczarowanie większe niż wcześniej.
-Ale byłam w Diyarbakir! - przychodzi mi do głowy.
-A to ty nasza! - rozlegają się brawa i dzieciaki nie chcą mnie wypuścić.

Mamy odbierają dzieci ze szkoły.

Seks a sprawa turecka.


Farmakologia...

...i homeopatia.

Każdy produkt lepiej się sprzedaje kiedy ma związek z przemocą, narkotykami lub seksem. Z wielkiej trójki wybieram seks, dla sławy i chwały tego bloga. Liczę na niezliczone komentarze i uściśnięcie dłoni Dody Elektrody.

Do tematu dojść musiało - w końcu przyszło mi mieszkać w kraju, gdzie sprzedają wycieraczki z napisem "In Turkey I'm beautiful".
Co fakt to fakt - większość turystek tęskni później w rodzimych krajach do tureckich zachwytów nad sobą razem z ociekającymi śliną uśmiechami trzy razy na dobę. Ja w to jednak wycieram buty i ostrzegam, że tekst będzie chwilami bardzo tendencyjny.

Jako turystka można wyjechać stąd po kilku dniach nawet z przekonaniem, że Turcy to machosi machosów i ogiery ogierów. Mieszkając tu jednak jako kobieta, sprawa wygląda o wiele bardziej skomplikowanie, wręcz zabawnie, a często przerażająco.

Po pierwsze, jeśli uwielbia się gapić na ludzi, trzeba się niestety jak najszybciej pozbyć tego hobby. Po 9 miesiącach życia tutaj wzrok już automatycznie zawieszony jest gdzieś w przestrzeń, a w głowie przeświadczenie, że uśmiech kobiety znaczy tu o wiele więcej niż mężczyzny. Chyba, że chce się być śledzonym w drodze do domu i nieustannie pytanym o numer telefonu, facebooka czy msn (to, że większość z nich nie mówi słowa po angielsku w ogóle nie przeszkadza). Kiedyś zapłaciłam kartą w księgarni, po przyjściu do domu widzę zaproszenie na FB od sprzedawcy, który moje imię znalazł na paragonie...
Trzeba się też przyzwyczaić, że kiedy kobieta załatwia jakąś poważną sprawę, jest najczęściej traktowana jako księżniczka albo głupia istota, którą da się łatwo wykorzystać. Żeby być na równi trzeba być dwa razy mądrzejszą, silniejszą i sprytniejszą.


Ale piszę to jako yabanci (obcokrajowiec), i z jedenj strony mam lepiej, bo na więcej mogę sobie pozwolić, a z drugiej jako kobieta "z Zachodu" muszę uważać na opinię łatwej ignorantki (również ze strony tureckich dziewczyn, które są w większości chorobliwie zazdrosne).
Jednak na zaczepki i niedawanie spokoju tureckich facetów narzekają też Turczynki, i co ważniejsze - Turcy-mężczyźni. Narzekają, bo głównymi bohaterami tych zachowań są najczęściej niewykształceni ludzie z tradycyjnych domów.
Istnieje też mnóstwo określeń na poszczególny typ 'machosów', np:

abaza - facet śliniący się na widok dziewczyn, ale nie mający żadnego doświadczenia
amelle - budowlaniec, robotnik, który umila sobie czas zaczepiając dziewczyny
kıro - typ koszula Dolce&Banana, żel na włosach, spiczaste buty i złoty łańcuch na owłosionej klacie
maganda - bardziej agresywny kıro, może robić awantury, mieć nawet broń.


Im religia odgrywa większą rolę, tym frustracja seksualna silniejsza. Edukacja seksualna w Turcji nie istnieje.
Turecki 'Raport Kinseya', który przeprowadził dziennik Hürriyet w 2005 r. na próbie prawie 3000 osób w 17 prowincjach kraju, odkrywa dość ciekawe wyniki.
9 na 10 osób nigdy nie miało 'oficjalnej' edukacji, ze szkoły czy rodziny, gdzie sex to temat tabu. Wszyscy czerpią informacje z zachodnich filmów i tv, znajomych i "eksperytmentów". 40% mężczyzn nie miało pojęcia co to jest menopauza, a tylko jeden mężczyzna w badaniu miał właściwe pojęcie o spermie. Najmniej rozpoznawalnym organem wśród obu płci była łechtaczka i po badaniu turecki komik Metin Üstündağ skomentował w swój sposób, że "większość kobiet w Turcji myśli, że łechtaczka to stolica Singapuru".

Młodzi ludzie w Turcji, nawet w Stambule, który jest też bardzo liberalny, nowoczesny i zachodni, mają duże problemy żeby się spotykać, chodzić na randki, szczególnie jeśli mieszkają wciąż z rodzinami. Widziałam dziwnie zachowujące się pary w parkach, ale byłam w lekkim szoku kiedy ktoś mnie uświadomił, że dużo par uprawia seks w... budkach telefonicznych.

80% tureckich mężczyzn jest przekonanych, że nie ma problemu aby "uszczęśliwić" swoje kobiety. Jednocześnie pary mają średnio 8 minut seksu miesięcznie, 3 na 9 kobiet nie myśli o nim wcale, a połowa nie potrafi zdefiniować orgazmu.

Pierwsi partnerzy społeczeństwa tureckiego to:
1) Mąż/żona (M - 25%, K - 81% )
2) Chłopak/dziewczyna (M - 27%, F - 13% )
3) Prostytutki (M - 27%!, F - 0% )

W patriarchalnych rodzinach tureckich wciąż istnieje archetyp idealnego syna, który będzie miał edukacji tyle ile potrzeba, ale praktyczny zawód, który przyniesie stały dochód, żonę, dużo dzieci i oczywiście idealną służbę w armii, która jest obowiązkowa dla wszystkich mężczyzn.
Islam i tutejsza kultura zakazuje prostytucji, homoseksualizmu czy transseksualizmu, dlatego Istanbul to miasto, które najłatwiej chowa również w ciemnych dzielnicach najwięcej zjawisk, o których nie śniło się żadnym poetom, nawet Adamowi Mickiewiczowi, który mieszał w jednej z nich. To co zakazane, jest bardziej atrakcyjne.
Często zagraniczne dziewczyny zaczepiane są przez tutejszych rosyjskimi pozdrowieniami. W dzień 'privet krasjiwa dziewuszka', a po zmroku 'ja ljubluje ciebie' czy 'sexy sexy'. Mają nadzieję, że spotkana dziewczyna to Rosjanka, jako że rosyjskie dziewczyny mają opinie prostytutek. 'Natasza' po turecku oznacza prostytutka i biedne są Rosjanki o tym imieniu, które przyjeżdżają jako turystki do Turcji...

Mówi się, że w Stambule mieszka największa liczba gejów i tranwestytów w Europie i ciężko w to nie uwierzyć, po tym co tu widziałam na ulicach.
Najbardziej zaskakującą scenę widziałam chyba w głównym oddziale tureckiej policji, czekając w kilometrowej kolejce do okienka po pieczątkę w książeczce o pozwolenie na pobyt.
Dwie przystojne transwestytki zaczęły ze zniecierpliwienia nagle krzyczeć:
-Uciekajcie stąd ludzie, uciekajcie z tego kraju!
Czy dostały pieczątkę później, nie wiem - szybko opuściły budynek. W sumie - musiały.

I anegdotka od znajomego:
Stambuł. Mężczyzna zatrzymuje samochód koło prostytutki i przygląda jej się z zaciekawieniem.
- Ja cię skądś znam! Na pewno znam twoją twarz.
- Może byłeś na Sadri Alisik Sokak w Sahra Bar?
- Nie...
- Może Hotel Arafat?
- Nie... A słuchaj w której jednostce armii służyłeś?
- W Ankarze.
- Murat?!
- Teraz jestem Don Bella.

sobota, maja 23, 2009

Gdzie diabeł mówi dobranoc, a anioł włącza budzik.




-Mówi konsul ambasady Polski z Ankary. Zgłoszono nam, że podróżuje pani autostopem po Wschodzie Turcji.
- Taaaaak, ale wszystko jest w porządku i nie jestem sama
- w końcu odbieram telefon, po siedmiu nieudanych próbach nieznanego numeru. Siedzę na pace ciężarówki.
- Ostrzegam panią i odradzam. To dziki i niebezpieczny kraj. Wie pani co stało się w zeszłym roku z Włoszką, która jeździła tam stopem? Została zabita!
- Tak, wiem i dziękuję za ostrzeżenie, będziemy to mieć na uwadze. A może mi pan powiedzieć skąd o nas wie?
- Przyszedł tu jakiś Turek, był bardzo zdenerwowany.


Historia, o której wspomniał konsul to przypadek Włoszki-artystki, która w proteście przeciwko przemocy i nierównemu traktowaniu kobiet podróżowała w sukni ślubnej autostopem z Mediolanu do Izraela. Dotarła tylko do Turcji...
Turek, który poinformował ambasadę o naszej wyprawie to tata znajomego, który w Ankarze podwiózł nas na autostradę i jak każdy kierowca, chciał dać nam pieniądze na bilet autobusowy.
A moja współtowarzyszka to Kami, druga taka, która w ostatnich tygodniach dużo przeżyła i nie miała nic do stracenia.

Po analizie sytuacji stwierdzamy, że nic, tylko jedziemy. Mamy otwartość na ludzi, ale ograniczone zaufanie. Nie mamy dziwnych kostiumów, ale wyglądamy jak typowe podróżniczki nie szukające przygód. Mamy plan - nie mamy dużo czasu (niestety). Nie mamy pieniędzy - mamy notatnik, aparat i podstawy tureckiego.

To wystarczyło, żeby szczęśliwie, a często wręcz w euforii przejechać w sumie 2000 km kilkoma samochodami. Wystarczyło, żeby nie czekać dłużej niż 4 minuty na zatrzymanie się samochodu. Żeby poznać przekrój tureckiego społeczeństwa - od kierowców tirów przez lekarzy do pilotów armii tureckiej. Wystarczyło, żeby być zapraszanym przez wszystkich do spania w ich rodzinnych domach i korzystania z couchsurfingu bez wysyłania zapytań o nocleg. Wystarczyło, żeby mieć tyle szczęścia, żeby czuć się bezpiecznie, a wręcz wyjątkowo. I wciąż nie wiem czy to przez to, że głupi ma zawsze szczęście czy rzeczywiście Turcja to najlepszy kraj na świecie do autostopu.
Choć oczywiście nie obeszło się bez przygód.

W Malatyi, stolicy moreli, przywitał nas morelowy Obama (proszę powiększyć plakat i porównać kolory moreli).

Pech zawsze pojawiał się wieczorem, a znikał nad ranem. Dwa razy przez zepsute ciężarówki, w nocy, awaryjnie musieli nas odbierać z dziwnych miejsc nasi couchsurfingowi hości. Umierałyśmy z zimna zasypiając w schronisku koło wejścia na szczyt Nemrut Dagi. O 3 rano ktoś sekretnie zmusił nas - dwie trzęsące się owsiki ubrane na cebulę - do wstania, wspięcia się na szczyt po raz drugi i przeżycia jednego z najpiękniejszych wschodów słońca w życiu. Wylądowałyśmy też przez przypadek na pustkowiu, gdzie nie było żywego ducha, a tym bardziej samochodu. Ktoś, kto czuwał wysłał do nas patrol policyjny, który łapał dla nas autobusy i nakazywał kierowcom brać nas 'na pokład' bez pieniędzy.

Kamienne głowy bogów na szczycie Nemrut Dagi, zwane ósmym cudem świata, zaczęły budzić się z zimowego snu.

Fatih, student z Malatyi, który nas u siebie gościł, zapytał w pewnym momencie:
- Wszystkie kobiety w Polsce są takie?
- Jakie?
- Jednej nocy przyjeżdżam w góry Malatyi na stację benzynową gdzie widzę was grające w bierki i pijące herbatę z obsługą. Drugiej schodzę z wami ze szczytu Nemrut Dagi w deszczu i błocie i czasie kiedy jest to jeszcze teoretycznie niemożliwe. Potem jestem świadkiem jak z obsługą schroniska negocjujecie nocleg niemalże do zera i nie wracacie z nami żeby rano w mrozie wspiąć się jeszcze raz. Ja nigdy nie widziałem czegoś takiego!
- Ale my jesteśmy całkiem normalne i wiesz, kiedy kobieta czegoś chce, to sobie poradzi...
- Wasz kraj musi być szalony! Nigdy nie chciałbym mieć dziewczyny z Polski!
- Dlaczego czujemy się tak bezpiecznie z tobą, Fatih
- śmiejemy się.

Słoneczne, męskie popołudnie w Diyarbakir.

Dużo bym dała żeby zobaczyć zdjęcia zrobione przez tego chłopca z Diyarbakir. Na jednym z nich jestem ja...

Śmiech jednak trzeba było też czasem schować do kieszeni.

W Diyarbakir, gdzie 90% mieszkańców to Kurdowie, a 70% z nich popiera paraterrorystyczną partię PKK, rozmawiamy z nauczycielem praw człowieka w podstawówce. Eray przekonuje nas, że to jest to czego potrzeba temu społeczeństwu i że zamachy najczęściej prowokuje armia turecka. W pierwszą część wierzymy, w drugą mniej. Tego samego dnia, kiedy zachwycałyśmy się murem obronnym Diyarbakir i starym miastem, wróciłyśmy do Stambułu. Po otwarciu wiadomości okazało się, że wtedy też 30 km od miasta był zamach terrorystyczny, w którym zginęło kilku cywilów.

Symbol pokoju w Mardinie.

Nigdy nie zapomnimy też czasu z Muratem, który był naszym przewodnikiem i hostem w bajecznie pięknym Mardinie, oprowadzał po jego bazarach i starożytnych ruinach. Murat jest pediatrą znającym każdego dzieciaka na ulicy, typ-społecznik-superman. Opowiada nam o odbiorze porodu dzień wcześniej 16-tego dziecka Kurdyjki. Tam to norma - ludzie wierzą, że im więcej dzieci, tym kobiety zdrowsze. Zapewnienie im podstawowych warunków póżniej to drugorzędna sprawa.
- Wiesz, tu się trzeba uodpornić. Ja się śmieję, że codziennie ktoś sika mi w twarz, a ja to wciąż nazywam powołaniem.

Tydzień po powrocie do Stambułu czytamy w gazecie o masakrycznym weselu koło Mardinu, na którym wskutek rodzinnego terroryzmu ginie 45 osób, w tym wiele kobiet i dzieci.
Sms do Murata: Jak się czujesz, wszystko u Ciebie w porządku?
Odpowiedź: Przypadkowo ominęło mnie udzielanie pierwszej pomocy, jestem w domu rodzinnym w Adanie. W tym kraju już nic mnie nie zaskoczy.