niedziela, sierpnia 15, 2010

Wawagizer

Wasza Centrala (prawie)



MC Pol (MacPolska?)

Książ(ę?)

Warszawa elektryzuje, ale potrzeba więcej prądu - szczególnie z alternatywnych źródeł. Temat kulturowej energii kiedyś rozwinę, chwilowo energii brak przez poświęcenie się wyłącznie nauce (czyt. staram się w końcu stać wykształciuchem).

niedziela, sierpnia 01, 2010

Klikam z domu (zaraz wracam)

Niebo nad Berlinem, październik 2009.


Lato, jesień, zima, wiosna. Minęły cztery sezony od kiedy mieszkam znów w Warszawie.
Sezonowość jest przywarą jaka rzuca mi się ostatnio w oczy u nas, dzieci kapitalizmu. Mijają sezony jesiennych depresji, sukienek w kwiaty, przypadkowych miłostek. Sezony ujemnych amplitud, pracy nie na miejscu, szczytowania na snowboardzie. Ray Banów i truskawek. Żyjemy, mieszkamy, pracujemy i kochamy sezonowo. Kiedyś odnosiło się to tylko do zbiorów zboża, warzyw i owoców, bo tylko ci bogatsi mogli pozwolić sobie na nowy kapelusz co lato. A dziś, w dobie chińszczyzny i wyprzedaży dwa razy w sezonie, zmieniamy poglądy polityczne, paszport czy partnerów jak rękawiczki.

Nowy sezon oznacza zmianę, tak samo jak mobilność. A ta z kolei była dawniej albo atrybutem burżuazji albo karą i tragedią - niczym naturalnym. Normalna była stabilizacja i życie constans. A każda podróż wiązała się z szeregiem rytuałów.
Pakowanie, a przed nim pranie, cerowanie pończoch i dziur w dachu, pożegnania z sąsiadami, pisanie testamentu. Później pożegnanie właściwe, dramatyczne słowa 'bądź zdrów', najlepiej na peronie przy dymiącej lokomotywie, przy dźwiękach rżenia koni lub wystrzałach pistoletów. W pogotowiu haftowana chusteczka do wycierania łez, tych tęsknoty i tych strachu przed nowym.
A dziś co? Czym tu się ekscytować. Bilet do Berlina kupuję dzień przed wyjazdem i zapominam wysłać sms-a znajomym, że jednak nie przyjdę wieczorem na piwo. Kiedy jesienią zeszłego roku leciałam do Sztokholmu za 20 Euro, nie chciało mi się dokładnie sprawdzić daty wylotu. Na lotnisku w Krakowie "wylądowałam" o dzień za wcześnie. Nocleg u przyjaciół, a rano oczywiście budzę się spóźniona. Zdążam w ostatniej chwili, ale przecenienie hipermobilności zostaje ukarane - samolot nie wystartuje do popołudnia, mgła zatrzymuje materię.

Lotnisko w Krakowie przypomina: nie tak szybko dzieci szybkich łączy.

Ignorancja przemierzania odległości fizycznych też daje popalić fizycznie. Długi weekend w Sztokholmie spędzam w łóżku z grypą. I choćby nie wiem jakie wprowadzić podatki, najlepszy socjal jest w państwie dom, gdzie króluje mama (listopad 2009).

Ta hipermobilność, błogosławieństwo tych czasów, jest też przekleństwem. Traktujemy miejsca coraz bardziej tymczasowo, inne sfery życia za tym idą. A może by tutaj, a może tam... nowy sezon w Azji, nowa miłość niech będzie pod palmami i a niech to, buddyzm jest już passe.
Współczesne Reisefieber to nie jest chęć zmiany szerokości geograficznej. To pęd za czuciem się obcym, innym, próba samego siebie. To nowy luksus, który kiedyś był karą. W czasach kiedy otwieramy Google Earth i w ciągu minuty jesteśmy na Wyspach Zielonego Przylądka, płacimy też grubą kasę za stratę poczucia bezpieczeństwa - przemierzanie realnej czasoprzestrzeni jest bezcenne.

Karl Markus Gauß w Europejskim Alfabecie napisał bardzo trafnie: Kto narzuca ludziom mobilność, ten ma władzę; kto z powodu mobilności cierpi, jak ofiary czystek etnicznych, jest bezbronny; kto organizuje mobilność na miarę epoki komputerów, ten zapewni sobie panowanie.

Pozdrawiam z mojego warszawskiego komputera, który mimo dużej mobilności i kontaktów na całym globie, zostaje tu na razie na co najmniej kilka sezonów.