niedziela, września 12, 2010

Miejsce i przestrzeń końca lata


Jak trzeba być małym żeby usłyszeć głos biedronki? Jak długo trwa teraz? Lody pistacjowe czy kawowe? Która godzina? Gdzie jest serwis popsutych zegarów biologicznych? Jak po szyi drapie się żyrafa na stepie? Dlaczego włosy rosną a rzęsy nie? Czy to już czas żeby być dużą?
Takie pytania śniły mi się w noc swoich ćwierćwiecznych urodzin. Półtorej godziny przed północą przyszedł na świat mały siostrzeniec Samuel Felix Kuhn, będąc najlepszym prezentem z możliwych.

Obudziłam się w akademiku Uniwersytetu Jaen, gdzie uczyłam się o prawie kosmicznym i telekomunikacyjnym. Razem z ekspertami z ESA i ONZ, w grupie 40 osób z trzech kontynentów, zastanawialiśmy się nad prawnymi aspektami wysyłania przedstawicieli ludzkości w kosmos, przestępstwami popełnianymi na księżycu, stawianiem flag narodowych na innych planetach i wieloma innymi kosmosami podczas ok. 40 wykładów w ciągu dwóch tygodni.
Poranek urodzinowy zaskoczył mnie trudniejszym pytaniem, którego nie wyśniłam tamtej nocy:


GPS wskazywałby na Jaen, hiszpańską Andaluzję. Historia wyszukiwarki na Bałkany i kraje Bliskiego Wschodu, które były bohaterami naszego grupowego projektu o rozminowaniu tych regionów za pomocą satelitów. Zapisane strony Worda, karta biblioteczna i Google Books na pogranicze miejsca 3D z miejską cyberprzestrzenią (magisterka). Natomiast wykrywacz myśli powiedziałby... Warszawa?

Wiele osób podczas tych dwóch tygodni pytało się co warto zobaczyć w Warszawie nie-latem. Odpowiedź dla osób, które niespecjalnie spędzają czas w kawiarniach i miejscach martyrologii oraz nie są fanami architektury modernizmu, była trudna. Dodatkowo sms-y od znajomych: 'Nie wracaj, tu już okres jesiennej chandry rozpoczęty'. To miasto ma dużo fajnych miejsc, a nie ma dużo fajnej publicznej przestrzeni. Obiektywnie rzecz biorąc, ubogą krewną Berlina będzie Warszawa pewnie za kilka lat.

Chandra News, znalezione w obserwatorium astronomicznym Universidad de Jaen.

A później przyszło prawdziwe zmęczenie: wykładami, pracą od rana do wieczora i nieznośnym andaluzyjskim upałem. I rozmgliło pewne fakty: Warszawa jak najbardziej jest miastem 'to be', szczególnie z wygodnym łóżkiem i jesiennymi festiwalami.

Noc powrotna na lotnisku w Maladze, ze zmęczenia ciężko zasnąć. Otwieram magisterkę i rozgryzam problem ważności place w czasach cyberspace.

Przypomniała mi się tutaj historia Portugalczyka Alexa, z którym przegadałam jedną noc nad Bosforem, jeszcze w Stambule. Narzekał, że jego rodzinne nadmorskie miasteczko stało się szybko synonimem nudy i bezczynności. Alex wyjechał na początku studiów do Londynu i dziwił się ludziom, którzy chwalili Portugalię. W UK studiował nowe media, pracował w schronisku i imprezował z ludźmi z całego świata. Pewnego dnia, na kacu, zobaczył w internecie ogłoszenie pewnej Węgierki: Tak się złożyło, że nigdy nie widziałam morza. Jeśli ktoś chciałby pokazać mi morze, będę wdzięczna za kontakt i towarzystwo w tej podróży.

Bonanza na plaży w Maladze, jedna z nielicznych hiszpańskich wolnych chwil.

Alex od razu odpisał, tak jak kilka innych osób. Stwierdził, że i tak dawno nie był w domu i czas odwiedzić rodzinę. Wziął samochód, pozbierał resztę chętnych w innych krajach i stawili się w Budapeszcie żeby odebrać dziewczynę.
- Jechaliśmy kilka dni, zatrzymywaliśmy się po drodze w co ciekawszych miejscach. Było wino w bagażniku, dużo śmiechu i ładnych widoków. Ale nikt nie czuł wyjątkowości sytuacji, nawet po przekroczeniu granicy hiszpańsko-portugalskiej. Oglądałem te znajome nudne krajobrazy, to od czego uciekłem i nie tęskniłem ani trochę. Było lato, po południu dojechaliśmy do mojego rodzinnego domu. Po maminym obiedzie spacer z Węgierką na plażę. Nikt nic nie mówił, było przyjemne ciepło, ale takie już mijającego dnia. Stanęliśmy nad brzegiem morza, popatrzyliśmy na morze i dziewczynę.
Rozpłakała się. Jak i my wszyscy. Nigdy nie widziałem piękniejszego widoku.