czwartek, lutego 19, 2009

Gruzja, krajobraz przed i po walce.

Stare Miasto w Tbilisi.

Mtskheta, Katedra Svetitskhoveli.

Centrum Tbilisi.

Metro w Tibilisi.

W drodze na szczyt do Kościoła Jvari nasza poklejona taśmą klejącą taksówka musiała dać pierwszeństwo 60 wozom policyjnym.

Czasem kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują na 'nie', trzeba tupnąć nogą, wystawić pięść i krzyknąć 'Figa! I tak to zrobię!'
Tak wyglądał krajobraz przed rozpoczęciem podróży w stronę Kaukazu. Oprócz gorączki poprzedzającej nocy wokół niespakowanego plecaka termometr pokazał też gorączkę 38,5, a głowa podpowiadała 'Idź spać, nie jedź'. Żeby nie spóźnić się na poranny autobus, jak nigdy, skutecznie unikaliśmy się z łóżkiem. Jednak moja współtowarzyszka podróży, Pia z Niemiec, nie mogła zdobyć się na ciche chwile ze swoim materacem.
20 minut do autobusu, dzwonię do niej 5 raz, tym razem wyłącza mnie na amen. Biegnę do jej mieszkania żeby ją obudzić wiedząc tylko, że mieszka w różowym domu na jednej z ulic niedaleko. Spadam ze schodów. Tyłek potłuczony, siniaki na nogach. Biegnę! Gruzja czeka, choć już jeden autobus odjechał. Trafiam na małą uliczkę, gdzie są 4 różowe domy. Budzę 4 sąsiadów, żaden z nich nie jest Pią. Sąsiednia ulica ma tylko 2 różowe domy. Budzę ostatniego sąsiada i wchodzę do ostatnich drzwi, gdzie spotykam starszego pana, którego pytam o mieszkanie studenckie.
-Tu nie ma żadnych studentów na 100%, wszystkich tu znam!
Wychodzi ze mną i próbuje pomóc, zabiera do sklepu gdzie pytamy sprzedawców. Nikt nic nie wie, ale wydaje mi się to podejrzane. To musi być ten ostatni różowy dom! Wracam, dzwonię, otwiera współlokatorka Pii.
-Pia? Nooo śpi...
Za plecami podejrzliwie zagląda "pomocny" sąsiad.
-Skąd on się tu wziął? - pyta dziewczyna.
-Chciał mi pomóc, ale nie wiedział, że tu mieszkacie.
-Nie wiedział? Oczywiście, że wiedział! On nas nienawidzi, bo twierdzi, że jesteśmy za głośno...
3 godziny po planowanym czasie siedzimy w autobusie. Jedna rozczochrana, zaspana i niespakowana do końca. Druga chora, potłuczona i z czerwonymi gałkami ocznymi. Figa! Jedziemy!

Udało się też mimo pukania się w czoło wszystkich naokoło i mówienia, że zwariowałyśmy, bo przecież tam wojna. Przejechałyśmy Turcję pociągiem docierając do Gruzji i Armenii, ale spojrzałyśmy śmierci w oczy "tylko" podczas jazdy po zapierających dech w piersiach zaśnieżonych górskich drogach wschodniej Turcji i Kaukazu, a Gruzji spojrzałyśmy w oczy żeby udowodnić coś całkiem innego.
Media pokazują tylko te wojny, w których trupy zaścielają kadry, a krew je koloruje. Fronty są pod ostrzałami, małe dzieci płaczą, a bohater zbiorowy jest w stanie napisać tysiące dramatów tragicznych. Później jest komunikat o końcu wojny, cicha wiadomość o rozejmie i kamery idą na inny front. Kto przegapi tego dnia wiadomości albo nie zdąży kupić gazety, wciąż o krajach, które ledwo co może wskazać na mapie myśli 'śmiertelnie niebezpieczne'.
Telewizja nie ma przecież pieniędzy na pokazanie tych mniejszych, często równie poważnych wojen - wojen z rzeczywistością powojenną.

"Wojna sierpniowa, która trwała 6 dni", tak o ostatnim konflikcie w Osetii Południowej mówią Gruzini. Gdy idzie się po ulicach Tbilisi oglądając wystawy Diora i Zegny czy program zapełnionych oper, teatrów i kawiarni gdzie słychać muzykę na żywo, ciężko uwierzyć, że jeszcze latem niedaleko miasta przelatywały bomby. Z drugiej strony wisi coś w powietrzu, nie wypada nazywać to trupem, ale napięcie, razem z ogólnie odczuwanym sowieckim zmęczeniem daje się we znaki. W końcu to kraj narodzin Stalina, więc nie-sowiecko być nie może - ja czułam się tam bardziej jak w Rosji niż w Rosji.
I mimo ostrych antyrosyjskich nastrojów wszyscy naokoło cieszą się, jeśli jesteś w stanie się z nimi komunikować, nawet w języku Tołstoja.
-Witajcie i nie wyjeżdżajcie!
Oprócz tego, że chętnie zostałybyśmy wśród gruzińskich gór i drewnianych, tudzież betonowych wiosek, szczególnie po wygranej wojnie z pogodą, która była blitzkriegiem (słońce i bez opadów całe 2 tygodnie), wszystkie znaki znów pokazywały "nie tak szybko".

1. W Armenii okazało się, że połączenia z Gruzją szału nie robią tak jak w przeciwnym kierunku. Musimy wyjechać dzień wcześniej.
2. Po przespanej nocy w Tbilisi okazuje się, że nie ma autobusu bezpośrednio do Turcji - inaczej niż w poprzednim kierunku. Dojeżdżamy do miasta ok 1h od granicy.
3. Z miasta nie da się wyruszyć dalej. Bierzemy taksówkę i szczęśliwie docieramy do granicy, którą w połowie już przekraczamy w deszczu i błocie.
4. W połowie drogi jakiś mężczyzna oferuje nam poczekanie na autobus do Karsu, skąd kolejnego dnia mamy mieć samolot. Cofamy się na stronę gruzińską i czekamy razem z dwoma starszymi Gruzinkami w kożuchach i złotych łańcuchach na autobus, który faktycznie pusty i z tureckimi luksusami, przyjeżdża.
5. Wsiadamy i po zapewnieniach, że jedziemy na pewno do Karsu ruszamy w przeciwnym kierunku od granicy. Co się dzieje? Jedziemy zatankować.

Stacja benzynowa przy gruzińsko-tureckiej granicy.

6. Na stacji benzynowej pojawia się nagle dwóch mężczyzn i wsiadają do autobusu. Ruszamy - w głąb Gruzji, a jakże. Co się dzieje? Jedziemy ich podwieźć do domu.
7. Wracamy do miasta, z którego wzięłyśmy taksówkę. Robi się ciemno, a drogi robią się nieprzejezdne od deszczu. Zaczynamy się poważnie bać, że jesteśmy ofiarami handlu żywym towarem.
8. Po 6h od pierwszej próby przekroczenia granicy docieramy do niej ponownie i nawet szczęśliwie lądując po tureckiej stronie. Tam okazuje się, że wcale nie jedziemy do Karsu. Do Karsu? A kto wam powiedział, że jedziecie do Karsu? Przesłyszało wam się!
9. Trafiamy do miasta Posof, 15 km od granicy, skąd nie rusza tego dnia już żaden transport. Kierowca z dwoma Gruzinkami mówiącymi po turecku logują nas razem z nimi w hotelu zapewniając, że z samego rana będzie autobus do Karsu. Biorą nas na kolację, płacą za wszystko. Podejrzewamy dwie Gruzinki o bycie emerytowanymi prostytutkami.
10. Wysyłam wiadomość do swojego faceta z dokładnymi danymi gdzie i z kim jestem, numery rejestracyjne itp - na wszelki wypadek i pierwszy raz w życiu w takim stylu. Pokój w hotelu zamykamy na trzy spusty.
11. Rano punkt 7:30 jesteśmy na przystanku. Kars leży około 130 km od Posofu, a dzielą te miasta setki ośnieżonych i oblodzonych pozakręcanych dróg - samolot o 12:00. Mamy odjechać o 8:00. Kwadrans po 8:00 zaczynamy pytać naokoło. Kto wam powiedział, że jedziecie o 8:00? Wyjazd o 8:30!

Droga do Karsu, Wschodnia Turcja.

12. 15 minut przed 9:00 pojawia się bus, wchodzi do niego kilka osób oprócz nas.
13. Godzina 9:00, wszyscy szukają kierowcy - zagubił się.
14. Kwadrans później przychodzi kierowca, ale ruszamy dopiero kiedy wypija herbatę.
15. Bus rusza o 9:30, ale tylko na 500 metrów, kiedy to zatrzymujemy się przy sklepie. Wysiada jeden pasażer, który czekał z nami ponad pół godziny w busie i wchodzi do sklepu.
16. Gaworzy ze sprzedawcą. Kupuje chleb i orzeszki.
17. Bus rusza wzbogacony o chleb i orzeszki, ale tylko na kolejne 500 metrów, kiedy ich właściciel wysiada przed swoim domem, daje zakupy żonie, odbiera od niej córkę i wsiada z nią do busa.
18. Opuszczamy miasto Posof o godzinie 10:00, 2 h do samolotu, 130 km do samolotu po oblodzonych drogach.

Kiełbasy wieprzowe, zapomniane smaki wyborowe.

19. Pia nie wytrzymuje, wyciąga z torby wieprzową kiełbasę* i jedząc ją demonstracyjnie krzyczy po niemiecku, że nienawidzi ludzi.
20. W połowie drogi dostaje za karę skurczów żołądka i z jednej strony nie mamy się gdzie zatrzymać, z drugiej nie chcemy.
21. Dojeżdżamy do Karsu (jeszcze nie lotniska) o godzinie 11:45, ale cel nr 1 to łazienka, którą znajdujemy na stacji benzynowej.
22. Chcemy wybiec łapać taksówkę, ale pracownicy stacji zamykają drzwi i dopóki nie zrobią sobie z nami zdjęć komórkami i nie napoją herbatą nie chcą nas wypuścić.
23. Mamy 5 minut do planowanego odlotu, bez nadziei bierzemy taksówkę.

Determinacja się przydała - oba dwa samoloty na czarującym malutkim lotnisku w Karsie były spóźnione 2 godziny...

Figa! Odlot!

*wieprzowina w islamie jest zakazana