piątek, grudnia 19, 2008

Viva Polska po syryjsku w sosie a'la Sherlock Homs



Targ mięsny w Aleppo.

-Polish, Madame, polish?! - mały dzieciak namolnie próbuje umyć mi buty nieświadomie wywołując śmiech. Ci, którzy są świadomi naszej narodowości krzyczą: Polska?! Viva Polska! Monika Brodka!, wywołując wielkie zdziwienie. Ale tylko na początku.

Syria - najlepszy kraj do nawrócenia się na wegetarianizm, dołączenia do Green Peacu, zostania radykalną feminist(k)ą, tudzież fundatorem Unicefu.
Żywy, choć nienajzdrowszy dowód na to, że rodzinny biznes, szczególnie jeśli jest krajem, nie musi być najbardziej lukratywny, a wręcz może stać się przekleństwem jego 'pracowników'.
Syryjczycy żyją z cenzurą w każdej dziedzinie swojego życia. Nie można rozmawiać o rządzie (w żadnym kontekście), nie można trzymać kobiety za rękę bez ślubnego kontraktu, nie można nawet wspomnieć o Izraelu. Jednocześnie wszyscy mają w domu 60 kanałów w telewizji mając możliwość oglądać wiadomości BBC, 'Przyjaciół' i nowe hiciory Feela.


Dla turysty może być to miejsce na ziemi, które pamięta i wciąż pięknie prezentuje czasy Aleksandra Wielkiego, pierwszych chrześcijan i napływu islamu. Turysta może zachwycać się niekończącymi się bazarami w Aleppo, starożytnymi ruinami umarłych miast, piaskowym pustynnym miastem Królowej Zenobii w Palmyrze, zamkiem Crac de Chevaliers niczym z '1001 nocy' czy labiryntem klimatycznych ulic Starego Miasta w Damaszku. Może nie pytać, nie zaglądać w bramy i za zamknięte drzwi i cieszyć się jak mało wydał na orientalne wakacje w niewydeptanym kraju gdzie w grudniu jest 20 stopni, świeży sok z awokado jest sprzedawany na każdym rogu, a większość ludzi mówi całkiem dobrze po angielsku.

Nasz opiekun w mieście Homs pojawił się też po angielsku.
Dwuosobowa męska reprezentacja naszej grupy szukała dobrego kebaba, ja i drugie 50% żeńskiego składnika bardziej humanitarnych warunków sanitarnych.
Zamiast dwóch znajomych twarzy w umówionym miejscu spotkałyśmy dodatkowo czterech syryjskich mężczyzn krzycząc na powitanie: Merhaba Regina, Merhaba Cecilia i udowadniajac, że znają nas nawet bliżej podając nasze daty urodzenia.
-Że co???!!!
Jeden z nich, elegancki pan po pięćdziesiątce tłumaczy idealnym angielskim:
-Jestem kuzynem właściciela waszego hotelu, który poprosił mnie żebym odczytał wasze dane z paszportów - on nie zna łacińskiego alfabetu.
Szybki scanning pamięci. Przecież właściciel oddał nam paszporty zanim wyszliśmy z hotelu...
-Mogę oprowadzić was po mieście, mam akurat wolny wieczór.
-Oj nie trzeba, mamy przewodnik i w sumie jesteśmy trochę zmęczeni...
-Ale nie ma sprawy, chodźmy!


Centrum miasta Homs.

Widok z hotelowego okna. Czas mężczyzn do meczetu.

Spacer okazuje się tournee po najbardziej reprezentatywnych ulicacach bez możliwości skręcenia tam gdzie chcemy czy z przymusem czekania na przejście przez ulicę dopóki nie zrobi tego policjant... Oglądamy kolorowe wystawy quasi-zachodnich sklepów ze świecącymi kreacjami na wystawach, jemy pyszne lody i w tym samym czasie zaspokajamy ciekawość naszego nowego znajomego: a dlaczego Syria, a co chcemy tu robić, a co nam się podoba, a co nie.. Odciągam Cecilię na bok:
-Uważaj co mówisz, to może być agent rządowy.
-Kto?!

Super miły człowiek nagle proponuje:
-A może chcecie zobaczyć muzykę arabską na żywo?
W kraju, w którym alkohol można dostać tylko w chrześcijańskiej dzielnicy, a kluby nocne to całodobowe kebaby, nie można odmówić.

Około 10% Syryjczyków to chrześcijanie.

Wąskim przejściem między budynkami dochodzimy do kolorowych drzwi prowadzących do małego placyku, nad którym czuwa wielki plakat prezydenta Bashara. Nic nowego - jego kiczowata podobizna jest nawet na rowerach. W przeszklonym pomieszczeniu są wprawdzie instrumenty i potencjalni grajkowie, ale te pierwsze lekko zakurzone, a ci drudzy grają - ale w karty, licząc przy tym stare monety. Na ścianach zdjęcia syryjskich artystów, a w tle włączony telewizor, gdzie niby film z lat 70., ale w nim półnaga kobieta wywija tańce do przeboju Madonny 'Music'. Mając w kieszeni bilet do Damaszku na następny dzień zapewniamy, że jutro też na pewno przyjdziemy na koncert i wychodzimy. 'Znajomy' za nami - niemalże do samych drzwi pokoju w hotelu. Po drodze znika na chwilę i kupuje nam mieszankę orzeszków. Oczywiście zajadają się nimi prawie wyłącznie dziewczyny - dobra kolacja popijana sokiem z mango.
Owa kolacja była ostatnią przez najbliższe dni dla kobiecej części grupy - żołądkowe safari trwało kolejne 3 dni i tym samym poznałyśmy bardzo dobrze smak bazarowych bananów i syryjskiej wody mineralnej o brzmiącej znajomo nazwie 'Aqua Fresh'.

Mogę więc ostrzec przed pozornie pysznym syryjskim humusem, mogę przed syryjskim wirusem bliskiego wschodu, ale na potrzeby zwiększenia pikanterii tej historii, ostrzegę też przed syryjskimi orzeszkami.

2 komentarze:

  1. cholera my wlasnie planujemy po Turcji zglebic tajemnice Syrii. Lubie czytac twoje teksty. Jedna uwaga.. dlaczego nie odwiedzilas po drodze "znajomych" z Gaziantep?

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecam, polecam! Do kiedy jesteście w Gaziantep? Mam kolejne wagabundowe plany - chętnie wstąpię do znajomych!

    OdpowiedzUsuń